Menu


1879-1929


Lata 20-40 XX wieku


Lata 50–80 XX wieku


Najtragiczniejszy wypadek w historii komunikacji miejskiej w Szczecinie


Opracowanie Dariusz Wołoszczuk

W tej katastrofie zginęło 15 ludzi. Były setki rannych.

Był czwartek 7 grudnia 1967 r. Na dworze ponuro i zimno. Na przemian padał deszcz i śnieg. O godz. 4.37 Krystyna Pressejsen objęła służbę na linii tramwajowej numer sześć. Miała wtedy 34 lata, motorniczą była niecały rok. Nie miała doświadczenia. Szóstkę obsługiwała bardzo często. Tej linii nikt nie lubił, była najbardziej przeciążona. Starzy motorniczy nie chcieli nią jeździć, wypadało więc na młodych. Tego dnia Krystyna Pressejsen miała jeździć trójczłonowym składem: -Przydzielono mi wagon typu N z 1958 r., nr boczny 241, to taki kanciasty z drewnianymi ławkami. I dwa wagony doczepne, te nazywane pulmanowskimi, jeszcze niemieckie z 1930 r., z jednymi drzwiami na środku. Zgodnie z grafikiem moja służba miała trwać do godz. 14.11.

Wyczuwałam nieszczęście

Źle spała w nocy. Miała niedobry sen: - Śniło mi się, że tramwaje się poprzewracały. Nie wierzyłam w sny, to dla mnie były takie bajki. Jednak sen siedział we mnie, jakbym wyczuwała nieszczęście. Opowiedziałam o nim dyspozytorowi, śmiał się. Krystyna bardzo dokładnie, jak nigdy wcześniej, sprawdziła mechanizmy pojazdu: hamulce, piaskownice i silniki. Wszystko działało bez zarzutu. To był drugi kurs szóstki tego dnia. Było wpół do siódmej rano. Tramwaj ruszył z Bramy Portowej. Jechał w kierunku Gocławia. Między przystankami spadł łańcuch łączący dwa wagony. Naprzeciw delikatesów na Niepodległości (tu, gdzie dzisiaj jest Odzieżowiec) Krystyna zatrzymała się i zamocowała łańcuch. Następny przystanek był na pl. Żołnierza. Tam wsiadł pan Henryk, stoczniowiec z wydziału W3. Jechał do pracy. - Pamiętam, że tramwaj stał kilka minut - wspomina. - Motornicza rozmawiała z pracownikiem MPK. Na pl. Żołnierza była budka dyspozytora. Krystyna mówiła mu, że nie chce jechać. Ten nie uznał jej wątpliwości: - Nie chciałam jechać, bo tramwaj był bardzo przeciążony. Jadąca przed szóstką jedynka przepuściła mnie. I ci, którzy mieli nią jechać, wsiedli do szóstki. "Proszę zejść ze stopni, bo będzie wypadek" - mówiłam. Bałam się, że ktoś zleci. Ludzie zakrzyczeli mnie. No i pojechałam. W trzech wagonach było około pół tysiąca osób, głównie stoczniowcy z Warskiego i Gryfii. Byli też uczniowie ze szkoły morskiej. Ludzie wisieli jak winogrona w otwartych drzwiach. Nie było wówczas zwyczaju ich zamykania.

Najważniejsze były czyste szyby

Wszystko zaczęło się na wysokości kościoła św. Piotra i Pawła. Była godz. 6.35. Tu był stromy zjazd, którym tramwaj dojeżdżał do brzegu Odry. Musiał wykonać manewr w lewo z ul. Wyszaka, potem w prawo i jeszcze raz w lewo w ul. Jana z Kolna. Podczas zjazdu z przodu tramwaju pojawił się ogień. Jak się później okazało, zawiodły hamulce elektromagnetyczne. Tramwaj gnał z górki na łeb, na szyję. Krystyna Pressejsen:

Tu się pali, spod kół idą iskry. Ja kręcę wajchami, nic z tego. Ludzie przerażeni, krzyk, widzę, że niektórzy skaczą. Próbowały też hamować konduktorki z drugiego i trzeciego wagonu. Bezskutecznie. Na pierwszym zakręcie, z ul. Wyszaka w lewo, tramwaj wypadł z szyn. Środkowy wagon uderzył w słup trakcyjny. Złamał się w połowie i przewrócił na prawy bok. Upadł też pierwszy wagon. Oba przygniotły pasażerów i jakiś czas sunęły w dół. Trzeci ocalał, jedynie lekko się przechylił.

Już nic nie słyszałam, jakbym była pod narkozą - opowiada pani Krystyna. Dopiero jak tramwaj rąbnął o bruk, ocknęłam się. Zobaczyłam koło siebie kobietę z przeciętymi nogami. Ja wisiałam na nastawnicy. Zdjęli mnie z niej ludzie. Nic mi się nie stało. Gdyby tramwaj się nie przewrócił, zmiótłby stację benzynową i wleciał do Odry. Wszyscy byśmy się utopili.

W wyniku katastrofy 15 osób straciło życie. Siedem zginęło na miejscu, osiem kolejnych zmarło w szpitalach. Sami mężczyźni. Blisko 150 pasażerów zostało rannych. Kiedy dostaliśmy sygnał, że wykoleił się tramwaj, wysłaliśmy tam dźwig - opowiada Kazimierz Bogacki, ówczesny pracownik pogotowia tramwajowego, dziś wicedyrektor MZK. Myśleliśmy, że tylko wyskoczył z szyn. Kiedy dźwig podnosił tramwaj, pękła lina. Wagon z wysokości kilkudziesięciu centymetrów spadł na rannych leżących na bruku.

Włodzimierz Piątek, dziś fotoreporter "Gazety", wtedy instruktor fotografii w Morskim Ośrodku Kultury PŻM, był na miejscu tuż po wypadku. Widział, jak podnoszony tramwaj zerwał się z liny i spadł na rannych. Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci konduktorka - wspomina. Zdjęła z głowy służbowy beret i z wielką troską czyściła nim zakrwawione i zabłocone szyby tramwaju. To było niesamowite. Jakby w tej chwili nic innego nie było ważne, tylko czystość tych szyb.

Speckomisja i zegarki

Początkowo Służba Bezpieczeństwa i milicja podejrzewała, że ten wypadek to sabotaż - opowiada Kazimierz Bogacki. Wagony zostały przyholowane do warsztatów na ul. Klonowica, zamknięte w specjalnych kabinach i zaplombowane. Pilnowali ich milicjanci. Odpuścili dopiero po kilkunastu dniach. Katastrofą zajęła się prokuratora. Pracownicy odpowiedzialni za stan techniczny pojazdów w Miejski Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym byli intensywnie przesłuchiwani.

Co miesiąc, przez pół roku w prokuraturze musiała stawiać się motornicza. Dzień po wypadku do Szczecina przyjechała specjalna komisja z Ministerstwa Gospodarki Komunalnej. Na jej czele stał wiceminister Jerzy Majewski. Ustaliła, że przyczyną wypadku było przepalenie się połączeń elektromagnetycznych między silnikami. Dlatego tramwaj nie mógł hamować. Nikt z pracowników MPK nie został obwiniony za spowodowanie wypadku.

Po katastrofie MPK rozpoczął wypłacanie odszkodowań. Zaliczki wyniosły 250 tys. zł: na koszty pogrzebu 89 tys., zaliczki dla rannych 87 tys., za zagubione rzeczy 51 tys. zł. Zapłacono za zniszczoną odzież, utracone zarobki oraz zagubione przedmioty. Pieniądze wypłacane były jeszcze w latach 80. Pamiętam muzyka z jednego ze szczecińskich lokali, który wskutek wypadku utracił zdolność wykonywania zawodu - opowiada Kazimierz Bogacki. Płaciliśmy mu rentę wyrównawczą.

MPK długo prowadził korespondencję ze szczecińskimi jubilerami. Pasażerowie domagali się zwrotu pieniędzy za zniszczone w wypadku szwajcarskie zegarki. Przewoźnik prosił o wycenę zegarków Atlantis, Adriatyk i Pallas. Roszczenia niektórych pasażerów były zbyt wygórowane, za zegarki warte 1,4 tys. zł chcieli nawet 3 tys. Rodziny osób, które zginęły w wypadku, domagały się wysokich odszkodowań, nawet 250 tys. zł (zarobki wynosiły w tym czasie średnio ok. 2 tys. zł). Nie wypłacono takich sum. PZU uznał je za bezpodstawne.

Wyszaka zamknięta na zawsze

Po wypadku w funkcjonowaniu komunikacji miejskiej wprowadzono wiele zmian. Zlikwidowano linię tramwajową na ul. Wyszaka. Zastąpiła ją nowa na ul. Parkowej. Trzy lata wcześniej w tym samym miejscu doszło do podobnego wypadku. Ale na szczęście wtedy nie było ofiar w ludziach. Speckomisja zarządziła przegląd układów hamowania elektromagnetycznego, zakazała doczepiania trzeciego wagonu.

Ministerstwo Gospodarki Komunalnej przydzieliło Szczecinowi dziesięć przegubowych autobusów marki Jelcz, które miały wspomagać linie szóstki i ósemki. Zmienione zostały trasy linii tramwajowych. Wprowadzono napędy elektryczne do zamykania i otwierania drzwi. Krystyna Pressejsen nigdy już nie usiadła za wajchą. Była konduktorką, a później magazynierką. Na Wyszaka nie ma żadnego śladu upamiętniającego tę katastrofę.

* * *




Lata 90 XX wieku


Wiek XXI


Linki


Copyright © Janusz Światowy, 2002
Wszelkie prawa zastrzeżone.